We wrześniu 2023 roku na platformę streamingową Netflix trafił „Znachor” w reżyserii Michała Gazdy, absolwenta kulturoznawstwa na Wydziale Filologicznym UŁ. Zyskujący na popularności film oferuje widzom świeże spojrzenie na okres międzywojnia oraz opowiada na nowo wzruszającą historię profesora Wilczura. Łódzki reżyser po latach odwiedził mury Wydziału Filologicznego, by opowiedzieć nam o tym, jaką drogę przebył, aby stanąć na czele jednego z najgłośniejszych polskich filmów tegorocznej jesieni.
Jak wygląda życie reżysera?
Ono się specjalnie nie różni od życia każdej innej grupy zawodowej. Należy wypełniać określone obowiązki, żeby skutecznie swój zawód wykonywać – tak jak wszędzie i zawsze. Natomiast skala pewnego rodzaju nieprzewidywalności jest na pewno wyższa niż w innych zawodach. Prof. Marczewski w szkole filmowej uczył nas, że bycie reżyserem filmowym to jest w co najwyżej połowie decydowanie o tym, gdzie ma stanąć kamera i co powiedzieć aktorowi, a w połowie to jest „zarządzanie zasobami ludzkimi” [śmiech]. I coś w tym jest. Kino zawsze było bardzo drogą w wykonaniu dziedziną sztuki. Tu nie wystarczy wykazać się pracowitością, zawodową sumiennością, kompetencjami czy talentem. Aby skutecznie wykonywać mój zawód i – szerzej - w ogóle w nim zaistnieć, trzeba po prostu znaleźć się w dobrym czasie i w dobrym miejscu. Kino autorskie, oczywiście, funkcjonuje, ale ono jest bardzo mocno ograniczone.
Masz doświadczenie w reżyserowaniu zarówno seriali, jak i pełnometrażowych filmów fabularnych…
Jeden taki film fabularny zrobiłem, czyli „Znachora”. Formalnie to mój debiut!
To czym różni się praca na planie serialu od pracy przy filmie fabularnym?
W pracy na planie nie dostrzegam żadnych różnic (może poza czasem realizacji). Za to można je zauważyć w „okresie przygotowawczym”, szczególnie w pracach literackich. Film pełnometrażowy jest zamkniętą całością, gdzie reżyserowi łatwiej dramaturgię i rytm opowiadania ogarnąć od początku do końca. Można się na tym w pełni skupić i po swojemu zaplanować. Serial często tworzy kilku reżyserów odpowiedzialnych za poszczególne odcinki. Dlatego tam zawsze lubię być „reżyserem formatującym”, który wszystko ustawia w pierwszych odcinkach i potem niech inni sobie wchodzą w moje buty [śmiech]. Przy tej okazji – skoro rozmawiamy na Wydziale Filologicznym – chciałbym powołać się na prof. Bolesława Lewickiego, z którego książek uczyłem się na filmoznawstwie i który przekonywał, że „film to jest sztuka przyliteracka”. Ja sobie te słowa w mojej dzisiejszej pracy bardzo biorę do serca.
Większość dzieł, które zdążyłeś stworzyć do tej pory, ma raczej tematykę sensacyjną. Skąd zamiłowanie do takiego gatunku?
Ja w ogóle nie mam takiego zamiłowania [śmiech]. Tak się zdarzyło, że w momencie, kiedy się pojawiłem na „rynku reżyserskim” (przepraszam za ten okropny kolokwializm), zrobił się w rodzimych telewizjach taki rodzaj mody wynikającej zapewne z potrzeby widzów. Sensację się oglądało, a więc i robiło. Akurat tych sensacyjnych thrillerów powstawało najwięcej i cieszyły się największym powodzeniem. Ja też, nie czarujmy się, swoje nazwisko zbudowałem na tytułach „Odwróceni”, „Wataha” czy ostatnio na „Zachowaj spokój” na podstawie powieści Harlana Cobena…
Nie ukrywam jednak, że gdybym miał większe możliwości do rozmaitych poszukiwań gatunkowych, to bardzo chętnie bym z nich skorzystał. Tak stało się ze „Znachorem”, gdzie moja producentka złapała mnie na haczyk właśnie gatunkowy. Na reżyserię melodramatu zdecydowałem się właśnie po to, żeby wyjść ze strefy twórczego komfortu i spróbować sił narracyjnych gdzie indziej.
Wydaje mi się, że już te ciała znajdowałem – na bagnach, w lasach, w opuszczonych fabrykach… Ja już to trochę umiem, więc z przyjemnością zabrałem się za coś nowego. Tym bardziej, że „Znachor” był intrygujący szczególnie dlatego, że przywracaliśmy z zaświatów wymarły gatunek.
Michał Gazda
Czy jest jakiś gatunek, którego będziesz chciał spróbować na pewno w przyszłości?
Gdyby to było możliwe – to jest trochę marzenie ściętej głowy – spróbowałbym każdego! Z wielką frajdą zrobiłbym horror. Choć z wielką obawą, to chciałbym zmierzyć się z komedią. I uwielbiam musical. U nas w ogóle nie ma tej tradycji. Jestem ciekawy, czy ktoś się kiedyś w Polsce odważy zrobić filmowy musical spod znaku Boba Fosse'a. Nie wiem, czy w naszej kulturze to w ogóle możliwe. To byłby wielki eksperyment, którego ja akurat bym się chętnie podjął.
Przejrzałam nieco sieć i znalazłam w niej kilka wywiadów, których udzieliłeś po premierze „Znachora”. Podczas jednej z rozmów powiedziałaś m.in. następujące słowa: „Zgodziłem się na udział w tym projekcie, ale pod warunkiem, że będzie to autonomiczne dzieło, a nie remake”. Dlaczego to było takie ważne dla Ciebie, żeby to było coś innego? Chciałeś pokazać, że da się inaczej?
Bo tamten film już powstał. Wydaje mi się, że poprzednie wersje „Znachora” tworzone były w dosyć specyficznych momentach w historii. Film z 1937 roku Michała Waszyńskiego kręcono w cieniu swastyk powiewających za naszą granicą. Adaptacja Hoffmanowska przypadła na stan wojenny. A myśmy naszego „Znachora” zaczynali przygotowywać jeszcze w trakcie pandemii. Nosiliśmy na sobie maseczki. Gdy przystąpiliśmy do zdjęć, okazało się, że wybuchła wojna w Ukrainie. A sam film miał premierę tuż przed wyborami, w warunkach ogromnych emocji i podziałów społecznych.
Myślisz, że te historyczne momenty są ważne dla kontekstu Twojego filmu?
To banał, ale wydaje mi się, że warto opowiadać w tych momentach takie baśnie ku pokrzepieniu serc, gdzie widz będzie miał przez te dwie godziny okazję poobcować z bezkompromisowym dobrem i zapomnieć o rzeczywistości czyhającej za oknem. Tego rodzaju powroty do evergreenów popkulturowych mają sens, jeśli są opowiadane z aktualnej perspektywy i wchodzą w dialog z dzisiejszym widzem.
Jeśli już udzielam wywiadu w murach Wydziału Filologicznego, niechaj wolno mi będzie wspomnieć moją pracę dyplomową, w której zajmowałem się właśnie zjawiskiem intertekstualizmu w kinie, czyli remake’ami, cytatami, pastiszami i parodiami, generalnie wszelakimi trawestacjami filmów już wcześniej istniejących… Tak się złożyło, że teraz jestem czynnym, niejako „wewnętrznym” uczestnikiem takiego autotematycznego dialogu. To nie jest dialog tylko kulturowy, ale też pokoleniowy. Nawet jeśli ten mój „Znachor” jest obciążony porównaniami, to ja się tylko z tego powodu tylko cieszę, bo to jest po prostu kulturotwórcze i cenne.
Dlaczego wybrałeś kulturoznawstwo? Czy już wtedy wiedziałeś, kim chcesz być i do czego będziesz dążyć w przyszłości?
Kiedy decydowałem się na studia, podział na specjalizacje kulturoznawcze następował już po pierwszym semestrze. Dzieliliśmy się na teatrologię i filmoznawstwo bardzo szybko. Dlatego z uczciwości muszę przyznać, że czuję się bardziej absolwentem filmoznawstwa niż kulturoznawstwa. Łódzkie kulturoznawstwo miało w latach 90-tych dużą renomę – także wśród późniejszych ewentualnych filmowców. Na moich rocznikach wszyscy mieli na uwadze legendarnych absolwentów: Pasikowskiego i Edelmana, których „Psy” były wtedy na absolutnym topie. Zresztą tych uznanych nazwisk reżyserów wywodzących się z łódzkiego filmoznawstwa można by wymienić jeszcze wielu.
Po maturze – choć od zawsze marzyłem o reżyserii – nie czułem się na siłach, by opowiadać własne historie, uznałem, że za mało przeżyłem, za mało wiem, i że jestem – co tu kryć – emocjonalnym gówniarzem. Kulturoznawstwo wydało mi się – jak się okazało słusznie – zajmującą i ciekawą „dojrzewalnią” wzbogaconą o wiedzę o filmie i teatrze.
Michał Gazda
Dopiero po trzecim roku zdecydowałem się na pierwsze podejście do egzaminów na reżyserię. Bez powodzenia. Podobnie było po czwartym i piątym roku. Aż w końcu obraziłem się na łódzką „Filmówkę” i wyemigrowałem do Katowic, gdzie dostałem się wreszcie na reżyserię Wydziału Radia i Telewizji im. Krzysztofa Kieślowskiego na Uniwersytecie Śląskim.
W takim razie może jesteś w stanie konkretnie przytoczyć to, co najlepiej pamiętasz ze studiów na kulturoznawstwie – coś, co sprawiało Ci największą przyjemność?
Historia filmu, gdzie oglądaliśmy naprawdę setki filmów. Projekcje uzupełniały wykłady i dyskusje. Do tej pory bardzo lubię wracać do przeszłości i oglądania filmów ze świadomością kontekstu historycznego, który pogłębia doświadczenia narracyjne, scenariuszowe, psychologiczne i intelektualne. Taka głęboka świadomość historii kina jest w moim dzisiejszym zawodzie wręcz nie do przecenienia, to rodzaj horyzontu, którego szerokość zapewniły mi właśnie studia na Uniwersytecie Łódzkim.
Chciałabym zapytać o początki Twojej kariery zawodowej, bo, tak jak powiedziałeś, trochę było to odkładane i nie byłeś pewien, czy będziesz dobrym reżyserem. Jak to się stało, że jesteś w tym miejscu, w którym jesteś? Jakie były Twoje pierwsze kroki?
Przyznam, że myślałem, że skończy się na marzeniach. Bo tych porażek było sporo, jeśli chodzi o egzaminy wstępne do szkoły filmowej. Pamiętam też, że moja filmoznawcza praca dyplomowa spodobała się na tyle, że prof. Nurczyńska zaproponowała mi studia doktoranckie tuż po tym, jak po raz kolejny nie dostałem się do łódzkiej „Filmówki”. Kusiło! Ale przypominam sobie, jak przyszedłem z tym do mojego ojca, prof. Grzegorza Gazdy (który był na Uniwersytecie Łódzkim postacią znaną i szanowaną, to dzięki niemu w domu panował niezwykle silny etos naukowca humanisty):
- Tato! Dostałam propozycję, żeby zostać na uczelni!
I wtedy ojciec, siedząc przed klawiaturą komputera, nawet się do końca nie odwrócił w moją stronę, tylko tak rzucił przez plecy: - A kiedy ty, synciu, przeczytałeś ostatnio jakąś naukową książkę?
Podjąłem zatem kolejną próbę, żeby dostać się do szkoły filmowej, tym razem skuteczną. Na reżyserię Wydziału Radia i Telewizji zostałem przyjęty już jako dorosły człowiek.
Gdy umawialiśmy się na tę rozmowę, jeszcze przez telefon pogratulowałam Ci Twojego „sukcesu”. Powiedziałeś wtedy, że „sukces” to przesada. Dla mnie jednak szczególnym osiągnięciem jest to, że udało Ci się tak naprawdę połączyć tę pasję do kina i do filmu z rozwojem zawodowym. Chciałabym zapytać, jak to wygląda w Twoim codziennym życiu? Czy rzeczywiście to dalej jest taka sama miłość do tworzenia?
Trzeba się pilnować, żeby nie popadać w rutynę. Trzeba czasami nawet programowo zmuszać się do tego, żeby wyjść z własnej strefy komfortu. Ten zawód jest obarczony wielkimi frustracjami, bo na jeden projekt, który ma swój finał na ekranach, przypada kilkanaście, które się nie udają. Trochę już się nauczyłem z tym żyć i przyznam się, że wciąż i mimo wszystko uwielbiam swój zawód. No i cieszę się, że jestem częścią tego świata.
Co byś mógł powiedzieć osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z filmem, chciałyby być reżyserami, ale są na tym etapie, że kończą studia i nie wiedzą do końca, gdzie zacząć?
Są dwa warunki, żeby to się jakoś mogło powieść. Po pierwsze: minimum „nosa”, czyli nazwijmy to talentu, który można rozwijać i który będzie mógł dojrzewać i się budować w rytm kolejnych doświadczeń zawodowych. I po drugie: szczęście. W tym zawodzie bardzo często trzeba być w dobrym miejscu, o dobrym czasie. Kariery filmowca nie da się zaplanować. Karierę filmowca można planować i w miarę kontrolować od momentu osiągnięcia jakiegoś choćby małego sukcesu, potem już jest łatwiej. Ale od początku to trzeba robić swoje. Z pokorną świadomością, że może się nie udać.
Czy dziś jest łatwiej tworzyć filmy?
Wydaje mi się, że teraz pod pewnymi względami sztuka filmowa czy w ogóle robienie filmów bardzo się zdemokratyzowały. Dzisiaj można zrobić niewiarygodnie dobry technicznie film przy pomocy średniej klasy smartfona. Dla początkujących filmowców nie ma już takich wyzwań finansowych. Obecnie jedyną przeszkodą jest wyobraźnia. Serwisy streamingowe dają możliwość szybkiego debiutu.
Wiele osób, z którymi rozmawiałam o planowanym wywiadzie z Tobą, prosiło mnie o to, żebym obowiązkowo zapytała Cię, jak wygląda proces przekazywania filmu na platformę streamingową. Czy są jakieś warunki, które trzeba najpierw spełnić, żeby w ogóle taka platforma chciała przyjąć nasz film?
Jak zawsze najważniejszy jest pomysł. Musi być fajny i – co ważne – mieścić się w profilu, swoistym DNA nadawcy. Później następuje proces rozwoju scenariusza (tzw. development literacki), projektowanie budżetu etc. I jeśli wszystko się spina i wypełnia założenia platformy, projekt zostaje skierowany do produkcji. Brzmi to standardowo i nudno, ale tak właśnie się odbywa. W tym wypadku kryteria produkcyjne wydają się nad wyraz przejrzyste i jasne. Uwierz, nie zawsze tak bywa w pracy filmowca.
To Ty zgłaszasz swój film czy platforma streamingowa sama kontaktuje się z Tobą?
Dzieje się to bardzo różnie. Do mnie na przykład zgłosiła się nie platforma, a bardzo zaradna i pozytywnie uparta producentka, Magda Szwedkowicz, która miała marzenie, żeby zrobić „Znachora”, głównie z powodów osobistych. Tym mnie też przekonała na pierwszej rozmowie. To ona mnie znalazła i zatrudniła. Netflix oczywiście cały proces nadzorował z pozycji nadawcy.
Jakie masz plany na przyszłość? Może są jeszcze jakieś inne pomysły, które zawsze chciałeś zrealizować, ale nigdy nie było okazji?
Cała szuflada [śmiech]! Ale nie chciałbym o tych planach tutaj mówić, dlatego że właśnie takimi opowieściami o mających powstać wspaniałych filmach jest wybrukowane piekło niespełnionych.
Rozmowę przeprowadzono w październiku 2023 roku.