Ukończył dziennikarstwo i komunikację społeczną na Uniwersytecie Łódzkim. Na co dzień pracuje w magazynie „Forbes”, na którego łamach pisze o polskich przedsiębiorcach, firmach technologicznych i biznesie sportowym. Posiada również spore doświadczenie literackie, a jego powieści kryminalne i thrillery spotkały się z pozytywnym odbiorem czytelników. Krzysztof Domaradzki opowiada o tym, jakie cechy powinien mieć dobry dziennikarz, czy ekonomii można nauczyć się w miesiąc i dlaczego rozmowy z majętnymi osobami przebiegają zazwyczaj w miłej atmosferze.
Wpisałem w wyszukiwarce hasło „Krzysztof Domaradzki” i jednym z pierwszych wyników, jakie mi się wyświetliły, była Twoja notka w Wikipedii opatrzona dopiskiem „pisarz”. Jesteś autorem sześciu książek, ale od dziewięciu lat pracujesz też przecież w redakcji „Forbesa”. Rozstrzygnijmy zatem: bardziej czujesz się pisarzem czy jednak dziennikarzem?
Na początku, gdy zacząłem wydawać książki, to miałem problem z określeniem „pisarz”, bo co to tak naprawdę znaczy, że ktoś jest pisarzem? Najpierw przedstawiałem się więc jako dziennikarz i autor. W którymś momencie wymyśliłem, że pisarzem można się stać wtedy, gdy przynajmniej połowa albo około połowy twoich dochodów wynika z działalności pisarskiej, i stwierdziłem, że dopiero gdy dojdę do takiego etapu, będę mógł się tak tytułować. Mam nadzieję, że to się stanie w tym roku, bo wcześniej tak niestety nie było. Teraz jest na to szansa, ponieważ na rynku ukazały się właśnie moje dwie nowe książki i fajnie byłoby w końcu na nich porządnie zarobić (śmiech)! Wracając do pytania, chyba czuję się kimś pomiędzy, trochę dziennikarzem, trochę autorem/pisarzem i jak patrzę na moje zawodowe zaangażowanie, to faktycznie udaje mi się łączyć te dwa światy. Z każdym rokiem coraz więcej czasu zabiera mi ta część pisarska i pewnie niedługo to się zrównoważy do takiego stopnia, że rzeczywiście połowę swojego życia zawodowego będę poświęcał dziennikarstwu, a drugą połowę pisaniu książek.
W takim razie zacznijmy może od dziennikarstwa. Opowiedz, jak rozpoczęła się Twoja kariera w mediach, i zdradź nam, co trzeba zrobić, żeby zostać redaktorem tak poważanego tytułu jak „Forbes”.
Moja przygoda z dziennikarstwem zaczęła się od tego, że zdałem sobie sprawę, że nie będę zawodowym sportowcem. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że dość szybko sobie to uświadomiłem, bo już w gimnazjum. Gdy pogodziłem się z tym, że nie będę ani piłkarzem, ani tenisistą, ani siatkarzem, ani reprezentantem żadnej innej sportowej profesji, uznałem, że zostanę w takim razie dziennikarzem sportowym. To było o tyle świetne, że są ludzie, którzy idą na studia, nie mając bladego pojęcia, co chcą w życiu robić, a ja w wieku 13-14 lat już wiedziałem, że chcę być właśnie dziennikarzem. Stąd wybór takiego kierunku studiów. Potem ewoluowało tylko to, jakim dziennikarzem chcę być, bo rzeczywiście zaczynałem od dziennikarstwa sportowego i obywatelskiego w serwisie HaloŁódź.pl, a później zamieniłem tę swoją dotychczasową specjalizację na ekonomiczną, i to w dość nietypowych okolicznościach.
Jak do tego doszło?
Dostałem się do „Newsweeka”, w którym jako stażysta miałem się zajmować różną tematyką, nie tylko sportową, lecz także kulturową czy społeczną. Tak się złożyło, że serwisami Newsweek.pl i Forbes.pl przez jakiś czas zarządzała ta sama osoba – Piotrek Stasiak. Po miesięcznym stażu zapytał mnie, czy nie chciałbym dołączyć do „Forbesa”, bo w „Newsweeku” nie było w tym momencie wolnych etatów. Problem w tym, że w tamtym czasie nie miałem bladego pojęcia o ekonomii. Byłem jednak zdeterminowany, żeby zostać w Warszawie i pracować w jakimś fajnym tytule. W ciągu miesiąca zrobiłem wszystko, by nauczyć się czegokolwiek na temat ekonomii, poznać jakieś podstawy, aby móc chociaż obrabiać depesze PAP-owskie w sposób niekompromitujący dla „Forbesa”. Tak w 2013 roku zaczęła się moja przygoda z dziennikarstwem ekonomicznym, która trwa do dzisiaj.
Dzięki studiom zebrałem bagaż wiedzy ogólnohumanistycznej, która na pewno przydała się w życiu i w pracy zawodowej, pomogła w poszerzeniu horyzontów. Byłbym zatem daleki od tego, by pomijać ścieżkę szkolnictwa wyższego w drodze do zostania dziennikarzem.
Krzysztof Domaradzki
Myślisz, że po tylu latach pracy w jednym czasopiśmie odnalazłbyś się w innej tematyce?
Jestem w stanie sobie wyobrazić zajmowanie się inną działką, ale nie chciałbym tego robić. Wolałbym zostać przy dziennikarstwie ekonomicznym, najlepiej właśnie takim, jakim się na co dzień zajmuję. Raczej nie wchodzę w kwestie makroekonomiczne czy analitykę sytuacji gospodarczej, tylko opowiadam historie najciekawszych polskich przedsiębiorców. I to mnie pasjonuje. A najbardziej podoba mi się to, że mogę spotykać interesujących ludzi, których pewnie, wykonując inną dziennikarską profesję, trudno byłoby poznać. Jako publicysta albo reporter sportowy miałbym styczność głównie ze sportowcami, a jednak wydaje mi się, że co do zasady moi aktualni rozmówcy są ciekawszymi ludźmi.
Powszechnie wiadomo, jaka jest stereotypowa opinia o bogatych osobach. Mówi się, że często patrzą na innych ludzi nieco z góry, że są trochę niedostępni. Czy przez to praca dziennikarza związanego z ekonomią jest bardziej wymagająca, bo nie jest łatwo dotrzeć do tych osób i trudniej się z nimi rozmawia?
Nie, zupełnie tego nie odczułem. Mamy to szczęście, że jesteśmy polskim wydaniem bardzo prestiżowego amerykańskiego tytułu. „Forbes” otwiera wiele drzwi i daje ten komfort, że przedsiębiorcy z reguły chcą z nami rozmawiać. Jeśli odmawiają, to zwykle dlatego, że nie lubią dziennikarzy, mają coś za uszami albo szkoda im czasu na dyskusje z mediami. Oczywiście ich pozytywne nastawienie może czasem wynikać z faktu, że przed dziennikarzami kreują się na postaci, którymi nie są, ale spotkania z nimi najczęściej przebiegają w bardzo miłej atmosferze.
Wspomniałeś o tym, że zawsze chciałeś zostać dziennikarzem sportowym. Teraz zajmujesz się ekonomią, ale jednak te dwie dziedziny starasz się ze sobą łączyć. Przykładem może być „Ranking 50 najbardziej wpływowych osób w polskim sporcie”, którego jesteś współautorem. Czy mógłbyś trochę opowiedzieć, na jakiej zasadzie się to odbywa? Ile osób jest zaangażowanych w taki projekt, jakie są poszczególne etapy, w jaki sposób pracujecie nad rankingiem, który później my jako czytelnicy widzimy?
Idea była taka, żeby zbadać coś, co jest w dużej mierze nieporównywalne. Chcieliśmy spróbować ocenić, na ile znaczący dla rynku sportowego są przedsiębiorcy, którzy inwestują w sport, czy sportowcy, którzy osiągają sukcesy, przyciągają dzieciaki do swoich dyscyplin albo wpływają na to, że społeczeństwo jest bardziej aktywne. Jak dużą rolę odgrywają trenerzy, którzy doprowadzają sportowców do sukcesów, czy na przykład działacze sportowi, którzy zarządzają federacjami i związkami sportowymi? Miał być to zatem projekt z jednej strony trochę informacyjny, z drugiej – rozrywkowy. Na pewno nie powinno się go postrzegać jako stuprocentowo badawczego przedsięwzięcia. „Forbes” słynie z rankingów. Staramy się badać, mierzyć, analizować wszystko, co się da. Któregoś dnia razem z Adamem Pawlukiewiczem z firmy Pentagon Research, która zajmuje się badaniami marketingowymi i sponsoringiem sportowym, wpadliśmy na szatański pomysł, żeby spróbować do jednego worka wrzucić wszystkich ludzi wywierających jakiś wpływ na środowisko sportowe. To było też o tyle fajne doświadczenie, że to był pierwszy ranking, który sam wymyśliłem, ma więc dla mnie osobistą wartość.
Jakie trzy cechy powinien według Ciebie mieć w dzisiejszych czasach dobry dziennikarz?
Na pewno ciekawość świata. Ważne są też dociekliwość i dobry język, bo to istotne cechy wspólne dla osób piszących i występujących przed kamerami czy mikrofonem.
A czy do wykonywania pracy dziennikarza niezbędne jest wykształcenie kierunkowe?
Pewnie nie, można sobie przecież wyobrazić, że człowiek zupełnie niewykształcony, będący samoukiem, zdobywa kompetencje, które wystarczą do wykonywania tego zawodu. Znam wielu dziennikarzy, którzy nie studiowali dziennikarstwa. Na pewno jednak studia ogólnie i studia dziennikarskie w szczególności nie przeszkadzają w wykonywaniu tego zawodu i mogą pomóc. Nie jest tak, że dzięki studiom nauczyłem się, jak być dziennikarzem. Nie zdobyłem wielu praktycznych kompetencji, bo wydaje mi się, że nie jest to możliwe wyłącznie w trakcie zajęć na uczelni, niezależnie od tego, jak byłby skonstruowany program i kto by go uczył. Dzięki studiom zebrałem jednak bagaż wiedzy ogólnohumanistycznej, która na pewno przydała się w życiu i w pracy zawodowej, pomogła w poszerzeniu horyzontów. Byłbym zatem daleki od tego, by pomijać ścieżkę szkolnictwa wyższego w drodze do zostania dziennikarzem.
Chyba nie ma ludzi, którzy od początku pisaliby dobrze. Te pierwsze teksty, czy to dziennikarskie, czy książkowe, zwykle są upiorne i trzeba się pogodzić z tym, że być może wylądują w koszu.
Krzysztof Domaradzki
Co jest w tym zawodzie ważniejsze: dobre pióro czy wiedza?
Wydaje mi się, że ważniejszy jest język. Ale to z tego tytułu, że chcąc posiąść dobre pióro, uzyskać umiejętność ładnego mówienia, czy to radiowego, czy telewizyjnego, nie wystarczy ciężka praca. Tutaj trzeba mieć jednak do tego jakieś predyspozycje. Natomiast wiedzę niemal z każdej dziedziny można zdobyć. Wiem to po sobie. W „Forbesie” jednego dnia piszę o przedsiębiorcy z branży medycznej, drugiego dnia biotechnologicznej, trzeciego dnia budowlanej. Nie jestem znawcą w żadnej z tych dziedzin, ale za to szybko i łatwo mogę zdobyć wiedzę wystarczającą do tego, aby bez poczucia wstydu rozmawiać z tymi ludźmi i zagłębiać się w temat. Można to zrobić w krótkim czasie, czasem wystarczy przeczytać kilka artykułów albo wywiadów z tymi osobami, zgłębić jeden czy dwa raporty na dany temat. Natomiast z dnia na dzień nie da się posiąść umiejętności ładnego pisania lub mówienia.
Przejdźmy do kwestii związanych z Twoją drugą profesją. Jesteś autorem kilku książek, niedawno światło dzienne ujrzały dwie nowe pozycje: thriller „Przełęcz” i poradnik biznesowy stworzony wspólnie z prof. Januszem Filipiakiem. Czym różnił się proces twórczy tych dzieł? Łatwiej jest napisać kryminał czy biografię?
W przypadku biografii tworzonej we współpracy z człowiekiem, który daje wkład merytoryczny, opowiada swoją historię i dzieli się przemyśleniami, praca jest rozłożona na dwie głowy. Moje zadanie w dużej mierze polegało na słuchaniu profesora i zadawaniu pytań wtedy, gdy moim zdaniem czytelnik chciałby się czegoś więcej dowiedzieć albo pragnąłby, żeby jakiś pogląd został lepiej wytłumaczony. Później musiałem obrobić materiał, zadbać o to, żeby tekst był jak najbardziej przyswajalny dla odbiorcy. W przypadku kryminałów czy w ogóle beletrystyki największym wyzwaniem jest wymyślenie spójnej fabuły, która będzie ciekawa i dobrze opowiedziana. Są to więc dwa zupełnie inne wyzwania. Tu i tu człowiek zajmuje się pisaniem czegoś długiego, ale trudno uznać, że robi to samo. Mam też takie poczucie, że praca nad biografią prof. Filipiaka była idealnym połączeniem dwóch światów, w których jestem zawieszony. Najpierw musiałem wykonać dziennikarską robotę, przeprowadzając kilkudziesięciogodzinny wywiad z profesorem, a potem na bazie tych rozmów musiałem opowiedzieć historię. To było interesujące doświadczenie, które nieźle wpisało się w to, co najbardziej cenię w pracy w „Forbesie”. Miałem możliwość dobrego poznania ciekawego człowieka, do którego pewnie, nie będąc dziennikarzem ekonomicznym, nie miałbym dostępu.
Skąd czerpiesz pomysły na książki? Pytam też z tego względu, że z naszego wydziałowego punktu widzenia interesujące było to, że w Twoich kryminałach pojawia się wątek Wydziału Filologicznego UŁ i profesorów tam pracujących.
Najogólniej odpowiadając: z życia. W przypadku tzw. trylogii łódzkiej chciałem napisać kryminał i z racji, że nie miałem żadnego doświadczenia w tym obszarze, musiałem znaleźć jakieś bezpieczniki, punkty zaczepienia, które ułatwią mi pracę. Tym punktem była Łódź i znajdujące się tam miejsca, z którymi miałem styczność, w tym właśnie chociażby Wydział Filologiczny. Z kolei w „Sprzedawcy” przedstawiłem świat biznesu, który poznaję na co dzień jako dziennikarz.
A jak to wyglądało w przypadku twojego najnowszego dzieła, „Przełęczy”?
Tu akurat nie było bezpieczników. Pomysł wziął się stąd, że gdy w 2019 roku dowiedziałem się o tragedii na Przełęczy Diatłowa, to niesamowicie wciągnął mnie ten temat. Ogromnie zapaliłem się do tej historii, zacząłem chłonąć wszystko, co o niej powstało: artykuły, reportaże, dokumenty. Analizowałem wszystkie teorie, które na ten temat powstały. Uderzyło mnie to, że nie natknąłem się na żadną beletrystyczną książkę, która byłaby napisana tak, jak moim zdaniem ta historia powinna zostać opowiedziana. Postanowiłem to zmienić.
Jakie cele przyświecają Ci przy tworzeniu nowych pozycji?
Jakiś czas temu zastanawiałem się, o co chodzi w tym moim pisaniu, i zrozumiałem, że największą frajdę sprawia mi próbowanie za każdym razem zrobienia czegoś nowego. Zaczęło się od dość standardowej historii kryminalnej: skorumpowane miasto, zapijaczony policjant, brutalne zabójstwo. Potem tą nowością było środowisko biznesowe, wykorzystanie historii, którymi nasiąkałem jako dziennikarz, ale których nie mogłem opowiedzieć na łamach „Forbesa”. W „Sprzedawcy” dodatkowo zastosowałem pierwszoosobową narrację psychopaty, co też było dla mnie nowe. Z kolei w „Przełęczy” już wszystko było inne: fabuła oparta na prawdziwej, wstrząsającej historii, tematyczne wyjście poza Polskę, wyjście poza współczesność i cofnięcie się do 1959 roku. Tym tropem zamierzam podążać. Chciałbym w swoich książkach robić coś, czego wcześniej jako autor jeszcze nie robiłem.
Jakie miałbyś rady dla osób, które chciałyby pójść Twoim śladem, pracować w prestiżowej redakcji albo pisać książki?
Na pewno warto sporo czytać, czy to artykuły, czy książki, generalnie obcować ze słowem pisanym w świadomy sposób, żeby rzeczywiście zastanawiać się nad tym, jak teksty są skonstruowane, jaki język jest użyty, jakie zabiegi mające posłużyć pozyskaniu uwagi czytelnika zostały zastosowane. W moim przypadku poskutkowało to tym, że odkąd zacząłem tak się zagłębiać w teksty, czytam niezwykle wolno, ale wnikliwie. Po prostu jako twórca – czy to tekstów dziennikarskich, czy książek – szczegółowo analizuję wszystkie zabiegi konstrukcyjne i językowe.
Zgadzasz się ze stwierdzeniem, że trening czyni mistrza i tzw. dobre pióro można z czasem ukształtować czy też rozwinąć?
Z pewnością warto mieć na uwadze to, że chyba nie ma ludzi, którzy od początku pisaliby dobrze. Te pierwsze teksty, czy to dziennikarskie, czy książkowe, zwykle są upiorne i trzeba się pogodzić z tym, że być może wylądują w koszu. Zanim napisałem „Detoks”, też stworzyłem coś, co zupełnie nie nadawało się do druku. Jakiś czas później doszedłem do wniosku, że ten tekst nie powinien nawet leżeć w szufladzie. Obawiałem się, że będzie mnie kusiło, by kiedyś do niego wrócić, więc całą tę książkę wyrzuciłem i nie ma po niej żadnego śladu.
Twoja historia pokazuje zatem, że nie warto się poddawać.
Trzeba po prostu walczyć o swoje. Nawet jeżeli słyszymy, że czegoś się nie da zrobić albo coś będzie bardzo trudne. Zanim wyjechałem do Warszawy i trafiłem na staż do „Newsweeka”, a potem przeniosłem się do „Forbesa”, często słyszałem, że żeby dostać pracę w porządnej redakcji, trzeba mieć znajomości albo dużo szczęścia, a nawet że to w ogóle jest niewykonalne. Potem na własnym przykładzie przekonałem się, że to wcale nie jest takie niemożliwe. Byłem przecież chłopakiem, który jeszcze nie skończył studiów, nie miał szczególnie dużego doświadczenia dziennikarskiego. Coś tam wprawdzie publikowałem, ale raczej w małych, lokalnych serwisach, co nie mogło posłużyć jako atut w walce o zatrudnienie. Okazało się jednak, że to nie było przeszkodą, że dało się wyrwać swoje. Trzeba było tylko być upartym, pracowitym i trochę zadziornym.
Rozmowę przeprowadzono w marcu 2022 roku.
Marzysz o pracy w mediach? Chciałbyś zostać dziennikarzem albo pisarzem? Zapoznaj się z zasadami rekrutacji na poniższe kierunki: